Proza

Strona w budowie

Padlock and lock

DWA DNI WE LWOWIE

Mira Kuś_Lwów_Katedra NMPMira Kuś, Lwów, Katedra Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny

 

Lwów. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek go zobaczę. Od wczesnego dzieciństwa był dla mnie miastem magicznym, odległym i nieosiągalnym, a stało się to za sprawą pani Zofii Różyckiej, mieszkanki Lwowa, która pod koniec wojny wraz z mężem i synem opuściła rodzinne miasto i osiedliła się w podkarpackiej wsi, w której moi rodzice byli nauczycielami. Mama zaprzyjaźniła się z panią Zofią i często ją odwiedzała. Ponieważ czasem zabierała mnie ze sobą w odwiedziny, zapamiętałam, że w wynajmowanej przez państwa Różyckich izbie na tzw. nachtkastliku stało oprawione w metalową ramkę zdjęcie małej dziewczynki z dużymi kokardami we włosach. Ilekroć pani Różycka patrzyła na zdjęcie, jej oczy napełniały się łzami i tłumiąc płacz mówiła, że już nigdy córki nie zobaczy.

Kiedy pewnego razu spytałam dlaczego, poinformowano mnie, że córka wyszła za mąż za tamtejszego człowieka i została we Lwowie. A Lwów jest tak daleko, że ani córka nie może tutaj odwiedzić rodziców, ani pani Zofia pojechać do niej. Tłumaczenie to zupełnie mnie przekonało, ponieważ moja wieś leżała o 16 km od najbliższej stacji kolejowej (prowadziła do niej na poły polna, na poły bita droga), z której można się było dostać do powiatu i 30 km od miasteczka powiatowego. O autobusach, przy braku dróg, nikt nawet nie śnił. Jedynym mechanicznym środkiem lokomocji był we wsi stary i odrapany, uruchamiany na korbę samochód ciężarowy, zaprawiony w podróżach po wertepach i polnych drogach — „doćka”, jak ją nazywał jej właściciel, tj. pan Różycki, który „doćką” (córeczką– ros.) przedarł się wraz z rodziną ze Lwowa i teraz zarabiał na życie świadcząc usługi przewozowe jako jedyny na całą okolicę szofer i właściciel samochodu. Przewoził „na pace” towary, czasem podrzucał ludzi o parę wsi, do gminy. Wyprawa zaś do odległego Krakowa, z którego pochodził mój tata, odbywała się furmanką przez pasmo wzgórz, na przełaj, przez polne i leśne drogi, miedze i wertepy, a i to jedynie suchym latem, gdy błoto w stale mokrych, leśnych duktach nieco podeschło. Cóż zatem mówić o mieście leżącym gdzieś daleko, poza granicami Polski? Z dziecięcą intuicją wyczuwałam jednak, że Lwów jest miastem nieosiągalnym nie tylko ze względu na odległość; i chociaż kojarzył mi się on częściowo z wykwintnymi i właściwie zakazanymi słodyczami, które można było kupić tylko w oszałamiająco wielkim i odległym świecie, w niemal nierealnej miejscowości, w sklepie o bajkowej nazwie „delikatesy”, a przywożonymi do domu przez rodziców z rzadkich wypraw do Krakowa lub częściej do powiatowego miasteczka na konferencje rejonowe i potem przetrzymywanymi na najwyższej półce w szafie, za stosem bielizny pościelowej aż do moich lub siostry imienin, do św. Mikołaja lub Gwiazdki; a więc chociaż Lwów kojarzył mi się z czymś bajkowym, odległym, podniecającym i słodkim, to jednocześnie otoczony był on jakąś mroczną tajemnicą. Były to idealne warunki do gorączkowej pracy nieposkromionej, dziecięcej wyobraźni.

Wyobrażałam sobie zatem Lwów jako miasto będące mieszanką miasta z baśni Tysiąca i Jednej Nocy i miasta nowoczesnego, jakie widywałam w kolorowym czasopiśmie prenumerowanym przez mojego tatę a przywożonym na rowerze przez listonosza raz w tygodniu z sąsiedniej wsi. Lwów był więc miastem wielkim, tłumnym i gwarnym, pełnym świateł, z rozpiętymi ponad ulicami pantografami dla wielkomiejskich tramwajów i jednocześnie posiadającym ukryte czarodziejskie ogrody i ogromne, złote seraje, miastem podobnym do gigantycznego mrowiska, z gąszczem ulic, w których bardzo łatwo można było zaginąć na zawsze i bez śladu, miastem ponad którym unosił się zgiełk i okrzyki handlarzy, a którym rządził przez nikogo nie widziany zły tyran.

Wydawałoby się, że dzisiaj, kiedy jestem już kobietą „posuniętą przez czas”, moje wyobrażenie tego miasta powinno być inne. Owszem, świat się nagle skurczył i stał się całkiem mały a miasta i metropolie spowszedniały, jednak dziecięce marzenie jest tym, które najgłębiej odciska się w duszy i nawet tzw. zdrowy rozum niewiele tu wskóra. Toteż kiedy wysiadłam z autobusu na lwowskim dworcu moje rozczarowanie było tak przepastne, że poczułam nagły ucisk w gardle i podcięcie kolan: oto świat, tracąc do mnie wszelką cierpliwość, stanowczo i definitywnie dał mi do zrozumienia, że baśnie nie istnieją. A w chwilę później, jakby do reszty chcąc mnie pognębić, a może po prostu krzyknąć mi w ucho: „wydoroślej!”, odsłonił przede mną –jak okiem sięgnąć– odrapane mury, odpadające tynki, wyboiste, nierówne chodniki pokryte kurzem i brudem, wyludnione ulice i niemal zupełny brak środków komunikacji; w całym wielkim mieście kursowało jedynie parę tramwajów, i to tramwajów tak starych, że dziw brał, iż takie truchła mogą się jeszcze poruszać…
Poczułam się tak zawiedziona, że trudno mi było z kimkolwiek rozmawiać lub zdobyć się na chociażby nikły uśmiech wobec towarzyszy podróży czy obsługi w pełnym myszy hostelu albo w sklepie spożywczym, zapełnionym niemal wyłącznie butelkami z winem.

Dopiero następnego dnia, kiedy postanowiłam pochodzić po mieście, a nawet powłóczyć się po ulicach chłonąc atmosferę miejsca, zaskoczona zauważyłam jakby pęknięcia w szarej zasłonie biedy i opuszczenia. Nagle wśród ciągu ulicznych murów zaczęły się pojawiać prześliczne kamieniczki, a spod odrapanych tynków poczęły wyłaniać się piękne, ozdobne detale; i coraz częściej wystarczyło oglądnąć się przez ramię, żeby zobaczyć zachwycającą perspektywę ulicy i znakomicie rozplanowaną przestrzeń. Ni stąd ni zowąd zaczęły się jawić wspaniałe kościoły i monumentalne budowle, jak gmach Opery, Uniwersytet Lwowski, słynna Politechnika, pałac arcybiskupi i pałac Lubomirskich, budynek arsenału….. Przez maskę szarzyzny nagle zaczęła prześwitywać Historia, wspaniała Historia, i, bogata nie tylko materialnie ale przede wszystkim kulturalnie, Przeszłość. Ludzie zaś, nieliczni, przemykający po pustych ulicach, szarzy, jakby przygarbieni i stale czymś strapieni, zaczęli się tu i ówdzie uśmiechać do mnie i zagadywać po polsku. Trzymając się tego sposobu patrzenia na miasto –przez dziury w podartej i zakurzonej zasłonie teraźniejszości, w głąb– zaczęłam odkrywać miejsca i zdumiewające ślady przepysznych czasów minionych, łącznie z Kwartałem Ormiańskim, który przeniósł mnie w egzotyczną krainę z Tysiąca i Jednej Nocy, (a znaną mi z dziecięcej lektury cieniutkich książeczek z baśniami świata wielkości ¾ szesnastokartkowego zeszytu, drukowanych na błyszczącym papierze w linijkę, serii wydawanej przez „Iskry”, a może przez „Naszą Księgarnię”). Także blade uśmiechy na twarzach niektórych ludzi, jakby poświata zaprzeszłej radości, zakodowanej w głębokiej pamięci, nasuwały nieodpartą myśl, która zdawała się przeczyć logice: ludzie ci, lub jeśli nie oni, to ich dziadowie byli tu kiedyś szczęśliwi i „gen” z iskierką radości przekazali swoim potomkom. A kiedy z Kopca Unii Lubelskiej, z Wysokiego Zamku (który początkowo kojarzył mi się wyłącznie z „Zamkiem” Kafki i Józefem K.) patrzyłam na panoramę Lwowa, doznałam niemal uczucia tkliwości — jakby polskość i historia, pulsujące z otwartych ran zadawanych miastu przez ostatnie dziesięciolecia, połączyły się z rytmem mojego serca.
Było to uczucie niemal mistyczne, jakiego nie dostarczyło mi żadne inne do tej pory zobaczone przeze mnie miasto…

One Response to Proza

  1. Pingback: 1 i 17 września - Mira Kuś

error: Content is protected !!