Zanim zapłoną nasze biblioteki
(Papier pali się temperaturze 451 stopni w skali Fahrenheita)
A może: rzućmy na stos nasze telewizory?!
Krowa na czarodziejskim łonie natury
Nie zgadzam się z wypowiedzią ks. Stanisława Małkowskiego, którego skądinąd bardzo cenię, pochwalającą fakt spalenia paru książek w Gdańsku.
Palenie książek na stosie jest bowiem nie tylko paleniem zapisanego papieru, ale SYMBOLEM od lat rozumianym jako celowe niszczenie nauki, utrzymywanie człowieka w ciemnocie i ciasnocie umysłowej, generalnie jako niszczenie ludzkiego ducha i walka z wolnością człowieka. Nawet gdy palone książki są durne i grafomańskie czy/i siejące zło — nie powinniśmy ich palić chociażby z tego powodu, że czyn ten prawie na pewno będzie odczytany jako napaść na ludzką wolność. Nie mówiąc już o tym, że tego typu akcja jest bezowocna – krótkotrwały fajerwerk, przynoszący rozgłos organizatorom, i efekt często przeciwny do zamierzonego. Jeśli chcemy wychować swoją młodzież na prawych obywateli, mamy ku temu kościoły i szkoły, w których nie powinno się promować niewłaściwych postaw, niewłaściwych lektur, zabójczego światopoglądu. Obywatele czekają na wiarygodnych hierarchów, na szkołę, która będzie obywatelską ostoją, kolebką przyszłych prawych Polaków.
Jak część z nas zapewne pamięta (pisałam o tym tutaj), w 2017 roku Szwedzi z Botkyrka wyciągnęli z miejscowej biblioteki książki świetnej pisarki Astrid Lidgren i – w imię politycznej poprawności– spalili je na stosie, wystawiając sobie tym samym fatalne świadectwo barbarzyńców.
Nie powtarzajmy takich czynów, nawet gdyby chodziło o dajmy na to książki „historyczne”. Nie my mamy je palić, ale książki te, jako kłamliwe i szkalujące nasze państwo i obywateli, polski niezawisły sąd powinien swoim wyrokiem wycofać z bibliotek. I na to Polacy czekają również.
Ci, którzy znają historię, niechby tylko dzieje II WŚ, wiedzą, że palenie książek jest znakiem nadciągającego barbarzyństwa: zaczyna się od palenia książek, a kończy paleniem ludzi.
Z drugiej strony, trudno pojąć dlaczego wielu zachwyca się „Harrym Potterem”. Moda?, owczy pęd?, ogłupienie? Z ciekawości chciałam przeczytać chociaż jeden tom, ale nie byłam w stanie przebrnąć nawet przez kilka kartek, jedynie wyrywkowo udało mi co nieco z tej cegły wydusić — albo książka kiepsko napisana, albo przekład niedobry. Ale to nie tłumaczy zwykłego czytacza książek, który nawet dzisiejszą Mniszkównę z chęcią przeczyta, a cóż dopiero osławioną Rowling. Wydaje mi się, że czytelnik po prostu nie pojmuje w czym rzecz – identyfikuje się z chłopcem obdarzonym czarodziejską mocą, nie rozumiejąc, że ta pozycja w społeczeństwie „baśniowym” jest zarezerwowana nie dla niego! On pozostanie pogardzanym „mugolem”, niewolnikiem i podnóżkiem dla tych z „baśniową” pozycją. Nawet, gdy się zaprzeda „czarodziejskim siłom”, będzie co najwyżej „kapciowym” tego, który „ma Moc”. Role są już dawno obsadzone.
Że w „baśniowym” świecie toczy się –tak ceniona przez dydaktyków– walka między Dobrem i Złem? E, tam. Posiadający „moc” od zawsze się żreją między sobą; i to nie o Dobro, ale o władzę absolutną. Biedny „mugolu”, choćbyś nie wiem jak wielką miał wyobraźnię, „baśniowej” sitwy nie przeskoczysz… Nawet do szkoły „liderów magii” się nie dostaniesz, chyba że wymyślisz dynamit, albo skonstruujesz perpetuum mobile. Ale wtedy, czy jest przyzwoite oddawać je w ręce „mocodawców” ?
„Harry Potter” to po prostu „Matrix” w infantylnym opakowaniu. Straszliwe futurum, do którego jesteśmy powoli przygotowywani, „Folwark zwierzęcy” Orwella, najczarniejszy sen pesymisty. Apokalipsa zawinięta w staniol i kolorową bibułkę.
*
10 kwietnia
Rzućmy na stos nasze drogie telewizory!
W ostatnich dniach dowiedzieliśmy się, że ludzi, którzy są za paleniem książek na stosie, jest wcale niemało! Nawet pojawiły się wypowiedzi takie jak „ zła książka jest jak wsza– trzeba zabić”.
Otóż, różnica jest zasadnicza, a taka mianowicie, że każdy (prawie każdy człowiek) bezbłędnie rozpozna wesz. Czy to katolik, czy luteranin, muzułmanin, buddysta albo zgoła ateista, bez względu na to jakim mówi językiem, jakie ma IQ i jaką mentalność — każdy rozpozna wesz i każdy wie, że to coś jest dla niego szkodliwe.
Ale jak ocenić, która książka jest zła? Okaże się, że co człowiek, to inna opinia. Np. w 2017 roku Szwedzi z Botkyrka wyciągnęli z biblioteki „szkodliwe” (bo „rasistowskie”) książki Astrid Lidgren i ostentacyjnie spalili je na stosie… Nie twierdzę tym samym, broń Boże, że niemożliwym jest wskazanie Zła lub rozpoznanie Dobra. Mówię jedynie, że przywołana tutaj metoda walki ze Złem jest bardzo niebezpieczna i często uderza właśnie w Dobro.
Co do samego palenia: każdy może –jak dotąd– ugotować sobie zupę na książce, którą ma u siebie na półce, albo upiec na grillu kaszankę, hajcując dziełami Włodzimierza Illicza znalezionymi na śmietniku obok swojego bloku (parę dni temu znalazłam! :). Czym innym natomiast jest ostentacyjne rzucenie jakiegoś tomu na płonący stos. Wtedy palenie książki przestaje być li tylko paleniem książki. Wtedy odżywają w nas wszelkie najgorsze skojarzenia związane ze stosami, Galileuszem i Bruno, z topieniem czarownic, z listami książek zakazanych, z „ szatańskimi wersetami” itp. Takich skojarzeń nie da się uniknąć. Co nie znaczy, że wielu z nas nie ma ochoty na pozbycie się w ten sposób paru „cegieł” niszczących umysł, np. autorstwa filozofów frankfurckich czy ich „ideowych” ojców. Na ogół jednak przychodzą wtedy na myśl wyżej wypunktowane skojarzenia oraz, już z czasów bliższych niż kopernikańskie, los książek Astrid Lidgren.
A przecież jest w gruncie rzeczy prostszy i dużo skuteczniejszy sposób na nieszczęście, jakim jest fatalna książka – nie propagować! Nawiasem mówiąc stos –czy tego chcemy, czy nie– też jest propagowaniem.
To po pierwsze, a po drugie, jeśli już szukać złych książek, to zacznijmy od stwierdzenia, że Ojczyzna to język. Póki języka polskiego, póty Polski. Nieposzanowanie języka ojczystego jest występkiem przeciw Ojczyźnie. Przyjrzyjmy się zatem językowi, jakim pisane są dzisiaj książki i wyselekcjonujmy spośród nich te, w których znajdziemy język niechlujny czy wręcz kaleki. I taki język jest właśnie jak wesz– nie tylko jest obrzydlistwem, które niszczy organizm pasożytując na nim oraz zarażając różnymi chorobami, ale też jest łatwy do rozpoznania, ponieważ są normy, opisy, zasady, które pozwalają bezbłędnie go wskazać. Na początek może darujmy sobie gramatykę i składnię jako „wyższy stopień wtajemniczenia”, a przeglądnijmy znajdujące się w sprzedaży książki pod kątem nieznajomości zasad interpunkcji. Jest to bowiem istna plaga — wielu dzisiejszych autorów, wydawców, korektorów nie zna podstawowych zasad dotyczących stawiania przecinka, a co dopiero użycia dwukropka, cudzysłowu itp. (Piszę „podstawowych zasad”, bo stawianie przecinka we właściwym miejscu nie jest w naszym języku sprawą banalną, ale wiedzę o tym, że nie wolno oddzielać przecinkiem podmiotu od orzeczenia, powinien posiadać każdy, kto „chwyta za pióro”).
Uzbiera się z tych –deprawujących językowo– książek stos jak stąd do Księżyca.
I już całkiem na koniec– to nie książki psują ludzi, ale dawanie złego życiowego przykładu. Zamiast urządzać happeningi z paleniem książek (raczej telewizory należałoby spalić na stosie; nasze cudne, drogie „plazmy”, nieprawdaż? ;-), trzeba po prostu żyć przyzwoicie. Jeśli ktoś nie wie, co to znaczy, to niechże weźmie 10 przykazań i zacznie się do nich stosować, nie powierzchownie, ale z głębszym zrozumieniem. I da wszystkim wokół dobry przykład.