Pamięci Karola Estreichera

Zanim zapłoną nasze biblioteki

 

 Ołtarz Wita Stwosza oglądamy (i właśnie odnawiamy) w Kościele Mariackim w Krakowie
dzięki Karolowi Estreicherowi

 

Wczoraj przeczytałam na nowo urywki z Dzienników Karola Estreichera– dojmujące wrażenie. Celowo nie tytułuję Estreichera profesorem, bo profesorów mieliśmy i mamy multum, ale Karol Estreicher jest tylko jeden. Czytałam m.in. o kłodach rzucanych Mu pod nogi przez Jego uniwersyteckich kolegów, o odmówieniu przyznania Mu tytułu profesorskiego (!) i temu podobnych małostkowych i żałosnych poczynaniach grona zawistników. Jest faktem, że trudno obcować z osobą niepospolitą, która, jak każdy człowiek, ma swoje przywary, ale która uparcie dąży do zrealizowania swojej wizji, swojej misji (co szczególnie bywa bardzo „niestrawne” dla obojętnego lub/i zawistnego otoczenia). Misją Karola Estreichera było odrestaurowanie i urządzenie Collegium Maius (oprócz, oczywiście, pracy nad wielotomową Bibliografią Polską, napisaniem encyklopedii historii sztuki, tłumaczeniem Vasariego itd.). Tymczasem doczekał się odebrania Mu kluczy do Muzeum i nakazu każdorazowego meldowania się u portiera! On, który narażając życie uratował przed niemieckim zaborcą ołtarz Wita Stwosza, w drobnych częściach wynosząc go z Kościoła Mariackiego, kawałek po kawałku, i melinując na strychu prywatnej posesji. Uratował go –trzeba dodać– nie dla siebie, ale dla nas wszystkich.


Miałam wielkie szczęście znać Karola Estreichera. Był postacią barwną i niezwyczajną. Owszem, był cholerykiem i mówił to, co myśli (o zabawnym zdarzeniu, jakie spotkało mnie z powodu Jego choleryczności piszę w innym miejscu moich wspomnień). Kiedy choroba już Go mocno zmogła, jechałam czasem na rowerze (na skutek skomplikowanej sytuacji rodzinnej nie mogłam, przez wiele lat, ruszyć się z domu dłużej niż na kilkanaście minut; czasem ktoś z przyjaciół lub znajomych dawał się uprosić i przychodził do mnie do domu na godzinny dyżur), a więc czasem jechałam na rowerze na Sarnie Uroczysko i wiozłam Mu wiązankę polnych kwiatów. Przed domem Estreichera czekał na mnie ś.p. Ignacy Trybowski, szef Pałacu Sztuki, i odbierał bukiet– Profesor nie chciał, żebym oglądała Go w złym stanie, przykutego do łóżka, podłączonego do sieci rurek i kroplówek. Miałam zapamiętać Go w pełni sił, wigoru i pasji. I takim Go pamiętam.

Kiedy chorował często o Nim myślałam i pisałam doń listy, wysyłałam kartki pocztowe (nie miałam telefonu). Którejś nocy obudziłam się z poczuciem, że absolutnie muszę się z Nim skontaktować, a więc do Niego napisać. Mało tego, w środku nocy pobiegłam na osiedlową pocztę (chociaż to niczego nie przyspieszało, lecz jedynie stwarzało złudne wrażenie pośpiechu), żeby wrzucić list do skrzynki. Po ok. 10 dniach list wrócił do mnie z adnotacją „ Adresat zmarł”. Karol Estreicher zmarł tej nocy (29 IV 1984, niedługo rocznica), kiedy obudziłam się z powodu przemożnej chęci, wręcz wewnętrznego nakazu, skontaktowania się z Nim. List, odesłany mi przez pocztę 34 lata temu przechowuję wśród moich papierów…

Muszę tutaj także powiedzieć, że Karol Estreicher, jako jeden z nielicznych, wydatnie mi pomógł w bardzo trudnej sytuacji życiowej. Bo tak się jakoś składa, że ci naprawdę utalentowani i wybitni ludzie, a mogę obok Estreichera wymienić tu (już nieżyjących) moich Przyjaciół i dobrych Znajomych, m.in.: Jerzego Panka, Jana Dziędziorę, Kornela Filipowicza, Romana Cieślewicza, Leopolda Buczkowskiego, Danutę Michałowską, Romana Antoszewskiego, Grzegorza Białkowskiego –kwiat polskiej sztuki i nauki– pomijając otoczkę tzw. dziwactw i śmiesznych a czasem irytujących nawyków, są na ogół ludźmi z gruntu wrażliwymi i dobrymi…

W moim drugim zbiorze poetyckim („Natura daje mi tajemne znaki”) jest wiersz dedykowany pamięci K.E., czyli Karola Estreichera.

POŻEGNANIA

pamięci Karola Estreichera

Może się kiedyś spotkamy
w liściu lub w korzeniu – na razie żegnamy Przyjaciół.
Kondukt smutnych myśli, niedobrych przeczuć i ostatnich listów
snuje się we mgle
nie dospanych snów.
Opary unoszą się znad stawów,
pobliski las, do niedawna pełen gwaru, zamilkł.
Obłuskane krzaki borówek, schnące pędy czernic i malin.
W osikowym zagajniku ślady po stopach grzybiarzy
zarosły trawą.
Nigdy nie miałam dość siły, aby opuścić ten czas,
kiedy unosiły się tutaj dziecięce głosy
kąpiących się i zbierających leśne jagody i runo.
To przesądziło o wszystkim.
Żwir chrzęści pod butami. Labirynt alejek.
Babie lato jak nic Ariadny snuje się od bramy wzdłuż ścieżek.
Przeszłość mieszka w labiryncie nerwów.

Z dzienników: Mira Kuś, W szufladzie i pod poduszką

This entry was posted in W szufladzie i pod poduszką and tagged , , , , . Bookmark the permalink.

Comments are closed.